szukaj
Wyszukaj w bazie
Księży i Kościołów

Aleksander Dobraczyński – od Powstania Warszawskiego do École Superieure National des Arts et Métiers

Alicja Rekść / 27.06.2019


Doktor, inżynier, powstaniec warszawski, weteran II wojny światowej, ceniony specjalista od tworzyw sztucznych, emerytowany wykładowca akademicki, związany z paryską Polonią, 20 kwietnia 2019 roku skończył 100 lat. Jego historia splata się z trudnymi losami Polski. Jego wyjazd do Francji łączył się z koniecznością podjęcia szybkiej decyzji. „Przyjechałem po moją rodzinę samochodem, spakowaliśmy wszystkie dokumenty. Córka o niczym nie wiedziała. Dopiero na dwa dni przed wyjazdem nauczycielka w szkole uświadomiła jej, że nie zobaczy już więcej swoich koleżanek i kolegów” – mówi portalowi polskiFR Aleksander Dobraczyński.


Jak wyglądała Pana życie przed wojną?

Zrobiłem przed wojną tak zwaną „dużą maturę”. Uczyłem się w gimnazjum im. Adama Mickiewicza. Ukończyłem liceum w 1937 roku. Od zawsze chciałem zostać inżynierem, zdałem egzamin i dostałem się na Politechnikę Warszawską, na Wydział Mechaniczny. Tam spędziłem dwa lata. Wojna przerwała moją naukę.

Jak to wyglądało? Został Pan wcielony do wojska?

Zarówno ja, jak i moi rówieśnicy z roku, przeszliśmy szkolenie wojskowe. Raz na tydzień szliśmy do cytadeli, zaliczaliśmy też szkolenia w Szkole Podchorążych. Jak wojna wybuchła, polecenia bywały często niejasne i sprzeczne. Pamiętam, że nakazano nam pojechać na wschód. Dojechałem do Krasnegostawu, żeby zostać zmobilizowanym, co się nie udało przez duży chaos. Raz jedna grupa oficerów nakazała mi sprawdzać tory, uczyniłem to niezwłocznie, gdy powróciłem, nikogo nie zastałem. Zdecydowałem się wrócić do Warszawy. Przedzierając się przez lasy natrafiłem na generała Andersa. Generał zapytał się mnie o przebytą drogę – zwłaszcza o mosty. Rozeszliśmy się każdy w swoją stronę – ja dalej w kierunku broniącej się Warszawy. Dotarłem do rzeki Świder i dalej spotkały mnie duże trudności, by dostać się do stolicy. Udało mi się tam trafić dopiero, po poddaniu się miasta. Wróciłem do mojego rodzinnego domu na ulicy Ogrodowej. Ojciec od razu poradził mi, bym zaczął pracować, żeby Niemcy nie zabrali mnie do prac przymusowych.

Co Pan wówczas zrobił?

Znalazłem pracę przy stacji pomp kanałowych na ulicy Dobrej. Pracowałem tam przez rok czasu. Potem, dzięki zapewne niebagatelnym fortelom, udało się uzyskać zgodę Niemców, by wznowić działanie Szkoły Inżynierskiej im. Hipolita Wawelberga i Stanisława Rotwanda – dwóch niezwykle zasłużonych dla edukacji technicznej inżynierów. To oni pobudowali domy studenckie na Woli oraz wsparli finansowo Politechnikę Warszawską. Kontynuowałem tam naukę, uzyskałem tam tytuł inżyniera.

Dużo osób wtedy studiowało?

Nie, w mojej grupie było około czterdziestu studentów – był to przekrój całej ówczesnej Polski – od oficerów szkół technicznych wojskowych, po studentów Politechniki Gdańskiej, Warszawskiej, czy Lwowskiej. Byliśmy dość niezwykłą zbieraniną.

A co robił Pan podczas Powstania?

Byłem związany z AK – przed wojną latałem na szybowcach, znałem się na sprawach lotniczych. Gdyby Polacy opanowali lotnisko, mógłbym tam śmiało działać. Do tego jednak nie doszło. W czasie powstania byłem na początku na ulicy Ogrodowej, po opanowaniu tych terenów przez Niemców, przedostałem się na Stare Miasto, które broniło się miesiąc czasu. Byłem w grupie zaopatrzeniowej – starałem się zdobyć żywność i broń. Chodziłem do PWPW (Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych) – mieściły się tam składy żywnościowe. Jako inżynier byłem też przydatny do rozmaitych napraw – raz interweniowałem przy popsutej maszynie do druku. Później przeszedłem jako ochotnik na Mokotów. Szliśmy wzdłuż Mostu Poniatowskiego, będąc ostrzeliwanymi przez Niemców z YMCA. Dostaliśmy się na Czerniaków, stamtąd kanałami prowadziła nas kobieta na Mokotów. Chodziło o to, żeby nawiązać kontakt z polskimi partyzantami, ukrywającymi się w Lesie Kabackim. Na Mokotowie pomagałem w różnych zadaniach, niestety moją aktywność została nieoczekiwanie przerwana – zachorowałem na malarię.

Na malarię!?

Tak, lekarz potwierdził to badaniami. Była to malaria afrykańska. Lekarze już wcześniej stykali się z tą chorobą pośród żołnierzy niemieckich. Choroba polegała na tym, że w ciągu godziny dostawało się bardzo wysokiej temperatury, całe ciało się trzęsło. Nigdy sam nie byłem w Afryce, ale naprzeciwko nas znajdowali się Niemcy, którzy tam byli. Najwyraźniej ten sam komar ugryzł któregoś z nich, a potem mnie. Do tej pory pamiętam leki, które trzeba było brać. Moje leczenie jednak nie przebiegało spokojnie – profesora, który miał mi dać zastrzyk i wyjaśnić działanie leków, zabito. Zostałem sam, miałem lekarstwa, ale nie wiedziałem, jak je dokładnie brać. Gdy zaczęliśmy się wycofywać z Mokotowa do Warszawy, brałem tabletki na oko – najwyraźniej zupełnie źle, stąd malaria wracała później. Po upadku powstania Niemcy wzięli nas do niewoli.

Robert Żdżarski, Widok ulic Warszawy, 1945, NAC

Jak do tego doszło?

Warszawa się poddała. Wyjednaliśmy, żeby nas potraktowali jako jeńców wojskowych, a nie ludzi, którzy się zbuntowali. Dostałem się do Stalagu pod Hanowerem. Stamtąd mam numer. Potem przeniesiono mnie do obozu w Dorsten. Byłem jeńcem wojennym Wermachtu. Traktowani nam tam bardzo przyzwoicie. Gdy było wiadomo, że wojna się kończy, zaczęto nas wyprowadzać z obozu. Niemiec, który nas prowadził, wiedział doskonale, że to koniec – zbliżali się Amerykanie. Oddał mi więc swój karabin. Wytłumaczyłem potem Amerykanom, że ów Niemiec był przyzwoitym człowiekiem.

Wrócił Pan do Polski?

Nie od razu – dostałem propozycję, by pójść na studia. Kierował tym hrabia Plater. Znałem dobrze język francuski, pozwolono mi więc studiować w Belgii, w Louvain. Belgijski dyplom pozwolił mi potem doktoryzować się we Francji.

Po zakończeniu studiów, wróciłem do Polski. Pracowałem w Instytucie Tworzyw Sztucznych w Warszawie od 1948 do 1961 r. Prowadziłem także wykłady i zajęcia na Politechnice Warszawskiej. Specjalizowałem się w bardzo wąskiej dziedzinie, brakowało wówczas w kraju wielu specjalistów. Pozwolono mi więc wyjechać do Francji, bym mógł się tam doktoryzować.

Jak to możliwe, że Francuzi umożliwili Polakowi doktoryzowanie się?

To nie było proste. Wymagało to bardzo wielu uzgodnień i egzaminów. No i znajomości języka. Jako jeniec wojenny doskonaliłem cały czas ten język, rozmawiając z Francuzami. We Francji też brakowało im specjalistów w dziedzinie tworzyw sztucznych. Zgłosili się do Warszawy. Miałem duże doświadczenie w dziedzinie mas plastycznych i to stało się moją kartą przetargową.

Przyjechał Pan od razu do Paryża?

Tak, zacząłem pracę na tutejszej Centre d’etudes de matieres plastiques związane z Ecole Superieure National des Arts et Métiers. Pracowałem z profesorem Pierre’em Dubois. Znaliśmy się wcześniej z konferencji. Byłem bowiem przedstawicielem Polski w sprawach normalizacyjnych metod badań mas plastycznych. Spotykaliśmy się w Polsce, popierałem metody francuskie. Między nami wytworzyło się coś w rodzaju przyjaźni jeszcze przed moim przyjazdem. Gdy UNESCO ustaliło stypendium dla badaczy, udało mi się wyjechać dzięki znajomości języka. Na początku wyjechałem sam, rok później dołączyła do mnie żona z córką. Ich wyjazd był rzeczą bardzo trudną – na początku odmówiono im wizy. Moja żona z przekąsem powiedziała „ach, no nic, znam Francję, w sumie mi na niej nie zależy”. Urzędnicy zaczęli się domyślać, że może ja już tu kogoś mam. Uznali więc, że będzie to odpowiednio złośliwe, żeby przysłać tu do mnie żonę z córką. Podstęp się udał. To był 1962 rok.

Przyjechałem po moją rodzinę samochodem, spakowaliśmy wszystkie dokumenty. Córka o niczym nie wiedziała. Dopiero na dwa dni przed wyjazdem nauczycielka w szkole uświadomiła jej, że nie zobaczy już więcej swoich koleżanek i kolegów. Pamiętam rewizję na granicy z Niemcami Wschodnimi. Znaleźli mój słownik polsko-niemiecki, pochodzący jeszcze z czasów niewoli. Nie chcieli pozwolić mi go zabrać. W ogóle wtedy zadawano wyjątkowo głupie pytania.

A jak Pan poznał żonę?

Poznaliśmy się po wojnie w Polsce. Była wspaniałą kompanką. Nie znała francuskiego. Uczyła się co prawda w Alliance française , ale tutaj nie znała nikogo. Na początku nie miała przyjaciół we Francji. Była z wykształcenia farmaceutką. Jednak jej dyplom tutaj nic nie znaczył. Było jej z początku bardzo trudno.

Czy było to dla Pana i Pańskiej rodziny swego rodzaju szokiem?

Nie, właściwie nie przywiązywałem się nigdy do ziemi. Dobrze czułem się we Francji. Działałem w stowarzyszeniach polonijnych – byłem prezesem Stowarzyszenia Inżynierów i Techników. Miałem tu wielu przyjaciół i bliskich znajomych, w tym obecnego prezesa Biblioteki Polskiej w Paryżu – pana Zaleskiego. To on zachęcał mnie, bym pisał artykuły. W szczególności zająłem się postacią Stefana Drzewieckiego. Urodził się na Ukrainie, lecz miał się za Polaka. Studiował we Francji. Został zapamiętany jako wielki wynalazca. Drzewiecki współpracował z Gustavem Eiffelem.

Wyszukiwał Pan ciekawe postaci ze świata techniki o polskich korzeniach?

Tak, ich życiorysy przypominałem w artykułach pisanych dla Biblioteki Polskiej. Pisałem zarówno po polsku, jak i w języku francuskim. Chodziło o przywrócenie pamięci o zasłużonych Polakach.

A jak Pan znalazł się w Créteil?

Wcześniej wynajmowałem mieszkanie w Boulogne Billancourt. To było bardzo daleko. Mój kolega z pracy – Armeńczyk, pomógł mi nabyć mi obecne mieszkanie. Pracowałem z ludźmi wszystkich narodowości – od Rosjan, po Chińczyków. Gdy tutaj się sprowadziliśmy, całe osiedle było międzynarodowe. Przyjaźniliśmy się z bardzo wieloma osobami, pochodzących z bardzo różnych krajów.

Pana brat – Jan Dobraczyński był znanym pisarzem..

Tak, był humanistą. My z drugim bratem (młodszym) mieliśmy zupełnie inne zainteresowania. Mój starszy brat pisał powieści. Nie zawsze zgadzałem się z tym, co pisał. W moich oczach było to niepotrzebne. Obydwaj moi bracia pozostali w Polsce. Odwiedzałem ich regularnie. Młodszy brat pracował w stoczni w Gdańsku, był bardzo zdolnym konstruktorem.