szukaj
Wyszukaj w bazie
Księży i Kościołów

Biało-czerwony model świętowania

Wojciech Tumidalski / 12.11.2018


Oczy świata zwrócone są na Paryż, gdzie 60 przywódców państw świętowało w niedzielę setną rocznicę zakończenia I wojny światowej. Ta „Wielka Wojna” kosztowała nas miliony ofiar, ale jej finał przyniósł nowy układ sił, którego Polska jest beneficjentem. Po 123 latach zaborów odzyskaliśmy niepodległość i też mamy co świętować.


Do Paryża nie udał się niestety ani prezydent Andrzej Duda, ani premier Mateusz Morawiecki. Minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz na pewno godnie reprezentował nasz kraj, ale nie znajdziemy go raczej u boku prezydentów USA i Francji Donalda Trumpa i Emmanuela Macrona czy kanclerz Niemiec Angeli Merkel. Polskie władze wybrały maszerowanie ulicami Warszawy, wśród 200 tysięcy uczestników marszu, na którym pojawiły się radykalnie prawicowe ugrupowania z Polski, a nawet neofaszyści z zagranicy. Zabrakło strategicznego myślenia i właściwej oceny rangi tych spraw.

Marsz niepodległości to demonstracja od wielu lat urządzana 11 listopada przez środowiska skrajne. Co roku nie brak na nim było zakazanych przez prawo rac czy symboli co najmniej nawiązujących do faszyzmu. Gdy w ostatnim tygodniu odchodząca prezydent stolicy Hanna Gronkiewicz-Waltz zakazała marszu, organizatorzy odwołali się do sądu i wygrali, bo konstytucja zapewnia wolność zgromadzeń. Prawo mówi, że nie można ich zakazywać bez poważnych powodów. Rozwiązać zgromadzenie można, jeśli prawo jest na nim naruszane.

Nad kulminacyjnym punktem Święta Niepodległości zawisło więc widmo rozruchów. Wtedy do akcji wkroczył rząd i ogłosił, że marsz będzie państwowy. Tym samym na czele dwustutysięcznego pochodu z racami, kominiarkami i gośćmi z włoskiej Forza Nuova, stanął prezydent, premier, marszałkowie parlamentu i szef rządzącej partii. Owszem, oni byli na początku, potem bufor ochronny i dalsza część marszu. Niektórzy twierdzą, że marsze były dwa. Ale przeszły jeden za drugim, tą samą trasą. Owszem, przytłaczającą większość owych 200 tysięcy stanowili zwykli ludzie chcący zamanifestować swój patriotyzm. Jednak coś zgrzyta.

Autor jest dziennikarzem „Rzeczpospolitej”